Budzę się przed Tabą gdzie będziemy przekraczać granicę Izraelsko-Egipską. Tomek informuje nas jak będzie wyglądało przejście... im dłużej opowiada tym mam większego cykora. Zabrania panom uśmiechać się do izraelskich celniczek. O strażnikach nic nie powiedział. Podobno rekord najdłuższego przejścia jego grupy to 6h. Pociesza nas, że generalnie przechodzi się w ciągu trzech czterech godzin.
Autobus się zatrzymuje. Wysiadamy, zabieramy torby i idziemy w stronę granicy. Pierwszy "przystanek". Trzeba pokazać paszport panu w budce. Idziemy dalej do pomieszczenia gdzie bagaże "przechodzą" przez taśmę, my przez bramkę. Nic mi nie piszczy, jest OK. Ustawiamy się w kolejnej kolejce. Oddajemy różowe karteczki i dostajemy pieczątkę do paszportu (prawie deja vu). Wychodzimy na zewnątrz. Już nie jesteśmy w Egipcie, ale jeszcze nie w Izraelu... ziemia niczyja.
Dochodzimy do części Izraelskiej i razem z grupą Ani i Krzyśka ustawiamy się za ludźmi, którzy już czekają. Grupa przed nami jest z rodzaju nadaktywnych. Nie wiem co to za nacja ale zachowują się głośno, śpiewają, krzyczą, klaszczą. Mnie tam generalnie nie przeszkadzają, ale wojsko izraelskie chyba nie jest specjalnie zachwycone.
Czekamy. Czasem mamy wrażenie że przesuwamy się do przodu. Złudne. Po prostu stoimy coraz ciaśniej. Słońce solidnie grzeje, w zasadzie nie ma się gdzie schować. Cień małych drzewek oblegany. Jest mi stanowczo za ciepło, siadam w cieniu żywopłotu, jest go nie wiele, ale zawsze coś. Błogosławieństwem jest sklep bezcłowy zaopatrzony w duże ilości wody mineralnej.
Izraelczycy wpuszczają po kilka osób, przy każdej takiej akcji słychać owacje i krzyki radości nadaktywnej wycieczki. W pewnym momencie szykuje się jakaś zadyma. Nie mam bladego pojęcia o co chodzi, ale okrzyki już na pewno nie są radosne. Wnioskuję, że są tam dwie konkurencyjne grupy. Już myślałam, że drzewko które tam stało nie przetrwa chwili dłużej, ale trzymało się dzielnie szarpane na wszystkie strony. Po chwili awantura cichnie.
Czekamy nadal. W duchu sobie powtarzam że już nigdy więcej tu nie przyjadę.
Jesteśmy coraz bliżej pierwszej bramki i to już nie jest złudzenie. Przewodnik znika mi z pola widzenia... szczęściarz jest już w środku.
Pierwsza bramka, druga bramka. Za każdym razem sprawdzają paszporty. Nasze grupy są już totalnie wymieszane. Reszta grupy gdzieś z przodu ale stoję pod zadaszeniem więc radość moja nie zna granic. Pojawia się jakiś wesoły Izraelczyk, który co chwile mówi "Polska Gola". Każe nam się ścieśnić żeby weszło więcej ludzi bo tam czekają na słońcu. Rychło wczas się zorientował. Kolejna kontrola przed nami. Gościu każdego o coś pyta. Znowu pluje sobie w brodę, że nie znam angielskiego. Mam fuksa! Kiedy podchodzę przy blacie staje kolo, który mówi łamaną polszczyzną. Pyta czy mam broń lub narkotyki (no tam wydało się - wyglądam na potencjalnego dilera). Pytanie szczerze mnie rozbawia, ale przypominam sobie o zakazie uśmiechania do dziewczyn więc z facetami też nie ryzykuję.
Przed nami kolejna bramka. Teraz zacznie się akcja z bagażem. Dobierają się do mojej torby podręcznej. Przeszukują wszystko. Celnik ogląda kartkę po kartce mój notes... dobrze, że żadnej książki sobie nie wzięłam. (Tomkowi przeglądali kiedyś wszystkie które miał). Moja torba wraca na taśmę. Już nie budzi żadnych wątpliwości. Zawartość wraca na swoje miejsce a ja mogę iść do kolejnej bramki, przy której stoi Tomek. Jak miło, nie muszę mu pokazywać paszportu ;) Każe nam iść do okienka a potem cały czas prosto aż do autobusu. Tak też robię. W okienku dostaję kolejną pieczątkę. (jak byłam mała największa frajdą zawsze były te pieczątki) Kieruję się do wyjścia. Czeka mnie jeszcze jedna bramka ale tam stoi "Polska gola" więc poszło gładko.
Przed autobusami stoi Krzysiek i kieruje do poszczególnych pojazdów. Wkładamy bagaże do luku i siadamy. Po chwili przychodzi Tomek. "Czy wszyscy są?" "NIE" Nie ma dwóch osób. Wraca na granicę. Okazuje się że jedna osoba ma zatrzymany paszport. Trzeba czekać. Wykorzystując czas Tomek przeprowadza procedurę wsiadania. Taki twór który Triada nałożyła na przewodników. Każe wszystkim wysiąść. Osoby które jeździły już z Triadą lub stosunkowo wcześnie załatwiały wyjazd mają prawo wyboru miejsca w autobusie. Koniec końców siedzimy niemal identycznie. Ale... procedurę przeprowadzić trzeba było...
Po jakimś czasie przychodzą "zagubieni". Możemy jechać! "6 godzin 45 minut na granicy. Proszę państwa mamy nowy rekord". Nie cieszymy się specjalnie z tego dokonania. Ruszamy. Naszym celem jest Betlejem. Tam śpimy przez najbliższe pięć nocy. Tomek znowu zaczyna mówić. Opowiada dużo i ciekawie, ale moje zmęczenie jest silniejsze.
Autobus się zatrzymuje. Wysiadamy, zabieramy torby i idziemy w stronę granicy. Pierwszy "przystanek". Trzeba pokazać paszport panu w budce. Idziemy dalej do pomieszczenia gdzie bagaże "przechodzą" przez taśmę, my przez bramkę. Nic mi nie piszczy, jest OK. Ustawiamy się w kolejnej kolejce. Oddajemy różowe karteczki i dostajemy pieczątkę do paszportu (prawie deja vu). Wychodzimy na zewnątrz. Już nie jesteśmy w Egipcie, ale jeszcze nie w Izraelu... ziemia niczyja.
Dochodzimy do części Izraelskiej i razem z grupą Ani i Krzyśka ustawiamy się za ludźmi, którzy już czekają. Grupa przed nami jest z rodzaju nadaktywnych. Nie wiem co to za nacja ale zachowują się głośno, śpiewają, krzyczą, klaszczą. Mnie tam generalnie nie przeszkadzają, ale wojsko izraelskie chyba nie jest specjalnie zachwycone.
Czekamy. Czasem mamy wrażenie że przesuwamy się do przodu. Złudne. Po prostu stoimy coraz ciaśniej. Słońce solidnie grzeje, w zasadzie nie ma się gdzie schować. Cień małych drzewek oblegany. Jest mi stanowczo za ciepło, siadam w cieniu żywopłotu, jest go nie wiele, ale zawsze coś. Błogosławieństwem jest sklep bezcłowy zaopatrzony w duże ilości wody mineralnej.
Izraelczycy wpuszczają po kilka osób, przy każdej takiej akcji słychać owacje i krzyki radości nadaktywnej wycieczki. W pewnym momencie szykuje się jakaś zadyma. Nie mam bladego pojęcia o co chodzi, ale okrzyki już na pewno nie są radosne. Wnioskuję, że są tam dwie konkurencyjne grupy. Już myślałam, że drzewko które tam stało nie przetrwa chwili dłużej, ale trzymało się dzielnie szarpane na wszystkie strony. Po chwili awantura cichnie.
Czekamy nadal. W duchu sobie powtarzam że już nigdy więcej tu nie przyjadę.
Jesteśmy coraz bliżej pierwszej bramki i to już nie jest złudzenie. Przewodnik znika mi z pola widzenia... szczęściarz jest już w środku.
Pierwsza bramka, druga bramka. Za każdym razem sprawdzają paszporty. Nasze grupy są już totalnie wymieszane. Reszta grupy gdzieś z przodu ale stoję pod zadaszeniem więc radość moja nie zna granic. Pojawia się jakiś wesoły Izraelczyk, który co chwile mówi "Polska Gola". Każe nam się ścieśnić żeby weszło więcej ludzi bo tam czekają na słońcu. Rychło wczas się zorientował. Kolejna kontrola przed nami. Gościu każdego o coś pyta. Znowu pluje sobie w brodę, że nie znam angielskiego. Mam fuksa! Kiedy podchodzę przy blacie staje kolo, który mówi łamaną polszczyzną. Pyta czy mam broń lub narkotyki (no tam wydało się - wyglądam na potencjalnego dilera). Pytanie szczerze mnie rozbawia, ale przypominam sobie o zakazie uśmiechania do dziewczyn więc z facetami też nie ryzykuję.
Przed nami kolejna bramka. Teraz zacznie się akcja z bagażem. Dobierają się do mojej torby podręcznej. Przeszukują wszystko. Celnik ogląda kartkę po kartce mój notes... dobrze, że żadnej książki sobie nie wzięłam. (Tomkowi przeglądali kiedyś wszystkie które miał). Moja torba wraca na taśmę. Już nie budzi żadnych wątpliwości. Zawartość wraca na swoje miejsce a ja mogę iść do kolejnej bramki, przy której stoi Tomek. Jak miło, nie muszę mu pokazywać paszportu ;) Każe nam iść do okienka a potem cały czas prosto aż do autobusu. Tak też robię. W okienku dostaję kolejną pieczątkę. (jak byłam mała największa frajdą zawsze były te pieczątki) Kieruję się do wyjścia. Czeka mnie jeszcze jedna bramka ale tam stoi "Polska gola" więc poszło gładko.
Przed autobusami stoi Krzysiek i kieruje do poszczególnych pojazdów. Wkładamy bagaże do luku i siadamy. Po chwili przychodzi Tomek. "Czy wszyscy są?" "NIE" Nie ma dwóch osób. Wraca na granicę. Okazuje się że jedna osoba ma zatrzymany paszport. Trzeba czekać. Wykorzystując czas Tomek przeprowadza procedurę wsiadania. Taki twór który Triada nałożyła na przewodników. Każe wszystkim wysiąść. Osoby które jeździły już z Triadą lub stosunkowo wcześnie załatwiały wyjazd mają prawo wyboru miejsca w autobusie. Koniec końców siedzimy niemal identycznie. Ale... procedurę przeprowadzić trzeba było...
Po jakimś czasie przychodzą "zagubieni". Możemy jechać! "6 godzin 45 minut na granicy. Proszę państwa mamy nowy rekord". Nie cieszymy się specjalnie z tego dokonania. Ruszamy. Naszym celem jest Betlejem. Tam śpimy przez najbliższe pięć nocy. Tomek znowu zaczyna mówić. Opowiada dużo i ciekawie, ale moje zmęczenie jest silniejsze.
To jakaś tragifarsa? Nie, to tamtejsze realia... niestety...
OdpowiedzUsuń.....tylko nie wiem dlaczego nie można się uśmiechać? Chyba, że te panie to Islamistki? W sumie mądrze, bo kto by potem odpowiadał za zaginięcie męskiej części wycieczki...no bo co zrobić jak taki na przykład Arab się wkurzy???
OdpowiedzUsuńTe panie bardzo poważnie podchodzą to swojej pracy a uśmiech mógłby sugerować, że sobie panowie z nich kpią... więc lepiej nie ryzykować.
OdpowiedzUsuń